I mnie, i mojej mamie – jeszcze przed projektem – towarzyszyła mieszanina różnych emocji – począwszy na ekscytacji, a skończywszy na odrobinie stresu. Rewolucja nigdy nie jest ani prosta, ani łatwa, ale jestem pewien, że ta zmiana przyniesie korzyści obu stronom. Te korzyści pojawiły się szybciej, niż można by się tego spodziewać: mama – wreszcie – zaczęła uczyć się hiszpańskiego. Chciała to zrobić od zawsze i pojawiła się ku temu świetna okazja.

Już 3. dnia wybraliśmy się z jednym z Asystentów na zakupy i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pojechaliśmy na nie autobusem, w deszczu i to całą ekipą, ale najważniejsze było to, że daliśmy radę. Zrobiliśmy to, bo w grupie siła. Nauczyliśmy się przy tym eliminować te produkty, których nie musimy mieć „na już”. Na początku miesiąca ustaliliśmy grafik obowiązków domowych – od kucharza, przez „zmywarkę”, po… „dziadka klozetowego”, którym niejednokrotnie już byłem. 🙂 Dwa dni później przygotowałem – zgodnie z zasadą „siła tkwi w prostocie” – najpyszniejszy obiad świata. Dlaczego najpyszniejszy? Bo przygotowany własnoręcznie, od A do Z. Jeszcze nigdy pieczone udka z kurczaka, ziemniaki i mizeria nie smakowały (mi) tak dobrze. 🙂 A nawet jeśli czasem debiuty kulinarne nie do końca są udane to przecież najbardziej liczą się szczere chęci, bo od dawna wiadomo, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z Ciebie bohatera. Potrzeba matką wynalazków – tę regułę doskonale potwierdza magiczny przyrząd do… zakładania skarpet, nazywany przeze mnie „zakładarko-zdejmowarką” 🙂 Wypływa z tego jeszcze jeden wniosek: Nie twórzmy barier, przeszkód a pomaganie będzie można ograniczyć do naprawdę niezbędnego minimum.

Nie zawsze też piątek był piąteczkiem, piątuniem. Przykład? Proszę bardzo: Na początek zapomniano o stałym kursie na siłownię (i z powrotem), jak już na tę siłownię zajechałem to okazało się, że drzwi do łazienki dla ON są… zatrzaśnięte. Z opresji wyratowała mnie jedna z instruktorek. W drodze powrotnej – tradycja: ogromne korki i… zamknięty przejazd. 

Pod koniec września, pod moim okiem, przeprowadziliśmy akcję „Sąsiad”. Tym samym chcieliśmy zapoznać się z nimi i przy tym zaprosić na parapetówkę. Dzień wcześniej dom zamieniliśmy w cukiernię i piekliśmy stertę babek cytrynowych. Ci sąsiedzi, którzy się częstowali mówili, że smaczne a ci, którzy podziękowali to nie wiedzą, co stracili. 🙂

Także pod koniec września zawitaliśmy do miasta kobiet i ojca Mateusza, czyli oczywiście do Sandomierza. Muzeum najsłynniejszego księdza zdawało się być – dla większości uczestników – największą i najważniejszą atrakcją. Chwilami zrobiło się romantycznie, szczególnie podczas rejsu statkiem. Punktami na naszej wycieczkowej mapie były też m.in.: trasa podziemna (ze względu na ogromną liczbę schodów, odpuściłem i nie traktuję tego jako porażki, ponieważ – na siłę – nie muszę ani nie chcę nikomu niczego udowadniać) i zbrojownia. Wielokrotnie przechodziliśmy przez Bramę Opatowską. Sandomierz to jedna wielka sinusoida, ale wszelkie niedogodności wynagradza swoim niepowtarzalnym urokiem.

Jeśli spotykają się ze sobą różne osobowości to na początku konieczne jest docieranie się, ale podstawą jest porozumiewanie się, zawieranie kompromisów. Na spełnianie marzeń i na działania nigdy nie jest za późno, a małe sukcesy cieszą najbardziej, bo nie ma problemów – są tylko wyzwania. Dalej może być tylko lepiej i ciekawiej…

 

Janusz Pyrkosz

Skip to content